11 czerwca 2017

Rozdział 16





            Wszystko, co dobre szybko się kończy.
            Ile prawdy było w tym jednym, krótkim zdaniu dane mi było w pełni zrozumieć dopiero piętnastego lipca dwutysięcznego trzynastego roku, kiedy to najlepszy i zarazem najbardziej intensywny weekend mojego życia dobiegł końca. Kiedy budzik zadzwonił w poniedziałek kilka minut po szóstej rano, a ja otworzyłam ospale oczy, miałam wrażenie jakby ostatnie trzy dni mi się przyśniły. Oczami wyobraźni i wspomnień te wydarzenia zdawały mi się być tak bardzo nierealne i zmyślone, że przez moment po przebudzeniu nie mogłam uwierzyć, że to wszystko stało się naprawdę. Naprawdę pojechałam na wielką imprezę na plaży z obcymi ludźmi i czułam się świetnie, naprawdę kąpałam się nocą w samej bieliźnie w zimnym morzu i naprawdę spędziłam prawie całe popołudnie w dolinach z przystojnym, kilka lat starszym chłopakiem. Gdyby ktokolwiek opowiedział mi to jeszcze tydzień temu, zapewne nie omieszkałabym parsknąć śmiechem, a teraz, siedząc na łóżku, nie mogłam przestać się uśmiechać. Szczególnie, gdy przypomniałam sobie, że dzisiaj do pracy miał odwieźć mnie Niall.
            Nie pamiętałam kiedy ostatnio wstałam z łóżka z tak wielką ochotą, aby jak najszybciej wyjść z domu. Nie pamiętam też kiedy ostatnio przykułam aż tak wielką wagę do swojego ubioru. Choć mieliśmy się widzieć tylko przez niespełna kilka minut drogi do Riverchapel, coś mi odbiło. Jakbym szła na spotkanie z głową jakiegoś państwa, a w rzeczywistości moim szoferem był syn farmera.
            Przerzucałam ubrania w szafie, robiąc niemały bałagan. Jak tylko się na coś zdecydowałam, po chwili znajdowałam w tej stercie coś innego, co wydawało mi się być bardziej odpowiednie. I tak oto straciłam bite półgodziny. Dopiero, gdy ciocia Ellie zawołała mnie na śniadanie poczułam presję czasu i ostatecznie założyłam krótkie jeansowe spodenki i przewiewną bluzkę w kwiaty.
            Stanęłam przed lustrem i przyjrzałam się swojemu odbiciu.
            Nie byłam już aż takim cieniem człowieka jak dwa tygodnie temu. Ciocia dobrze mnie karmiła i nie przyjmowała do wiadomości odmowy jakiegokolwiek posiłku czy deseru, dzięki czemu udało mi się odzyskać utracone kilogramy. Co prawda wciąż miałam trochę za chude nogi, ale przynajmniej nie wyglądałam już jak wygłodzona modelka. Wypadało mi znacznie mniej włosów i od tego ciągłego słońca rozjaśniły się lekko, ale za to były bardziej wysuszone. Mimo to, kiedy tak na nie patrzyłam wydały mi się całkiem ładne. Splotłam je w luźnego warkocza, którego przerzuciłam przez ramię. Miałam wrażenie, że tak wyglądałam bardziej dziewczęco.
            Pospiesznie pokręciłam głową.
            Nie, nie. Bluzka w kwiatki i uroczy, dziewczęcy warkocz to już lekka przesada. Wystarczy sama bluzka.
            Odrzuciłam włosy do tyłu i raz jeszcze przeleciałam wzrokiem po całej swojej sylwetce. Im dłużej patrzyłam, tym więcej wątpliwości rodziło się w mojej głowie i gdyby nie ciocia Ellie, która przyszła do mojego pokoju, zapewne rozważałabym przebranie się w zwykłą koszulkę i skończenie tego pajacowania.



            Ledwo co dałam radę cokolwiek zjeść, a to wszystko przez to jak bardzo stresowałam się spotkaniem z Niallem. Jednak tornado jakie rozpętało się w moim brzuchu osiągnęło apogeum, kiedy stałam na piaszczystej Evergreen przed farmą Horanów i czekałam aż chłopak po mnie podjedzie. Na dźwięk warczącego silnika serce podeszło mi do gardła, a ja obróciłam się w stronę nadjeżdżającej ciężarówki spięta jak nigdy. Nie miałam pojęcia dlaczego się tak zachowywałam, skoro zaledwie kilkanaście godzin temu czułam się kompletnie rozluźniona w jego towarzystwie. Przecież to się kupy nie trzymało.
            Chłopak zatrzymał się tuż przy mnie, witając mnie firmowym uśmiechem i jakimś słowem, które zapewne miało znaczyć „dzień dobry” po irlandzku, po czym pochylił się nad siedzeniem pasażera i otworzył mi drzwi swojej rozklekotanej ciężarówki. Zbyt długo się w niego wpatrywałam, a kiedy nasze spojrzenia ostatecznie się spotkały, poczułam tylko jak moje policzki zalewa ciepły rumieniec. Spuściłam nieśmiało głowę i wsiadłam do auta, zajmując miejsce zaraz obok niego. Nagle, jakby mnie sparaliżowało i nie byłam w stanie na niego spojrzeć. Bałam się bowiem, że skończy się to kolejnymi czerwonymi plamami na mojej twarzy, czego zdecydowanie wolałam uniknąć.
            - Wyspałaś się? – zagadnął w końcu, podśmiechując się pod nosem.
            Odchrząknęłam najpierw, nie chcąc zabrzmieć jak skrzecząca żaba.
            - Zasnęłam wczoraj jak bobas – odparłam zdawkowo, wyglądając przez okno i podziwiając widok, który zdążyłam już doskonale zapisać w swojej pamięci.
            Cóż. Skłamałam. Gdy wróciliśmy od Liama po północy, nie dałam rady zasnąć od razu. Nie dość, że w nocy było piekielnie gorąco i nawet otwarte okno w niczym nie pomagało, to dodatkowo byłam tak podekscytowana tym wszystkim, co się wydarzyło, że męczyłam się dobre półtorej godziny zanim na dobre udało mi się zasnąć.
            - Nie spłonęłaś w nocy? – spytał, jednocześnie nie odrywając wzroku od drogi. – Było tak cholernie gorąco, że myślałem, że dziś rano obudzę się jako ciecz.
            Parsknęłam mimowolnie śmiechem, szybko zakrywając usta, bo oczywiście tradycyjnie się oplułam. Niall obrócił się na chwilę w moją stronę szeroko uśmiechnięty.
            - Aye, Urma! – zawołał, nie kryjąc entuzjazmu. – Za takie reakcje też ci się punkty należą.
            - Więc prowadzę? – spytałam, szybko kalkulując dotychczas zebrane punkty.
            - A jakże! – przyznał bez wahania i popatrzył na mnie. – A za tę bluzeczkę to dam ci nawet bonusik – dodał lubieżnie, unosząc do góry brwi.
            Na te słowa aż otworzyłam szerzej oczy i czym prędzej ponownie odwróciłam w stronę okna.
            Przez te kilka dni zdążyłam zauważyć, że Niall był dość bezpośredni i czasami podchodził do życia aż nadto luzacko, ale dopiero teraz zrozumiałam, że do listy powinnam dopisać jeszcze nieprzewidywalność. Nie znałam dnia ani godziny, kiedy znów zechce zaszczycić mnie jakimś zawstydzającym tekstem. Póki co, ze wszystkich osób, które tu poznałam on definitywnie stał na podium jeśli o to chodziło.
            - Hej – zaczął po chwili ciszy. – Nie chciałem cię obrazić.
Zdziwiona, zerknęłam na niego. Na jego twarzy widniała niespotykana jak na niego powaga, przez co poczułam się winna. Przecież się nie obraziłam za ten żart, był nawet zabawny, ale nic nie poradzę na to, że przez niego poczułam się zakłopotana. Po prostu nie sądziłam, że Niall tak szybko zwróci uwagę na to, że ubrałam się inaczej niż zazwyczaj. Zdemaskował mnie, więc chyba nic dziwnego, że się zmieszałam.
- Jest bardzo ładna – dodał, nie patrząc na mnie. Zabrzmiał jakoś dziwnie… Niezręcznie? – Twoja bluzka.
- Dziękuję – mruknęłam niepewnie, obserwując jak poprawia uścisk na kierownicy i przełyka ślinę.
- Co robisz po pracy? – rzucił nagle, zmieniając temat, za co w głębi duszy mu dziękowałam. Jeśli on odczuwał dyskomfort, to co dopiero ja miałam powiedzieć…
- Nic. Pewnie pójdę ze Spinem na spacer – odpowiedziałam bez większego entuzjazmu, aczkolwiek zgodnie z prawdą. W sumie to wczoraj wieczorem Louis mówił coś o wypadzie na plażę, ale póki nikt nie spytał mnie o to wprost, nie czułam się zaproszona.
- To świetnie się składa, bo ja też muszę iść na spacer ze swoimi psami – odparł Niall, udając zaskoczonego na ten „zbieg okoliczności” i uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny sposób. Ja także uśmiechnęłam się lekko pod nosem, rozumiejąc doskonale ukrytą w jego wypowiedzi aluzję.
            Nie dało się do końca opisać uczucia, jakie mi wtedy towarzyszyło. Świadomość, że Niall też chciał spędzić ze mną trochę czasu sprawiała mi doprawdy niezwykłą przyjemność. Gdyby nie jego żarty, dzięki którym się umówiliśmy, siedziałabym znudzona w domu lub w najlepszym wypadku w ogrodzie. Sama nie potrafiłabym zebrać się w sobie, aby wyjść z jakąkolwiek inicjatywą, dlatego byłam mu wdzięczna, że był tak pogodną osobą i mimo mojego, czasami odpychającego zachowania, i tak próbował mnie gdzieś wyciągnąć. Nie miałam pojęcia co siedziało w jego głowie, ale nawet jeśli kiedykolwiek przeszło mu przez myśl, że mi się narzuca to – owszem, z punktu widzenia osób postronnych właśnie tak mogło to wyglądać, ale ja odbierałam to zupełnie inaczej. Byłam jeszcze zbyt nieśmiała wobec niego i reszty, aby sama cokolwiek zaproponować, więc wyczekiwałam ruchu z jego strony. Chociaż domyślałam się, że tak nie może być w nieskończoność, bo ostatecznie chłopak faktycznie wyjdzie z założenia, że skoro ja niczego nie proponuję, to może nie jestem zainteresowana i sam zakończy swoje próby.
            - Powrót do domu nadal aktualny? – spytałam, kiedy wjeżdżaliśmy na plac przed sklepem pani Sullivan. Dopiero po fakcie zdałam sobie sprawę jak słabo to musiało zabrzmieć. Wcale nie chodziło mi o wykorzystywanie go, bo ma auto, a autem wracało się szybciej i wygodniej! Ja tylko chciałam…
            - Yhm… - mruknął jakby od niechcenia, ale wytłumaczyłam to sobie tym, że skupiał się na parkowaniu. – Będę wracał z Courtown po czternastej, więc poczekaj na mnie przy zegarze, tak jak się wczoraj umawialiśmy – dodał, zatrzymując kompletnie samochód, po czym zgasił silnik i bez słowa wysiadł.
            Złapałam swoją torbę i również wysiadłam z ciężarówki, trzaskając chyba trochę za mocno tymi wiekowymi drzwiami, bo aż się zatrzęsły. Niall stał już na tyłach i majstrował coś w przy towarze.
            - Pomóc ci z czymś? – zaoferowałam z czystej grzeczności, na co on jedynie się zaśmiał.
            - Jestem dużym chłopcem, poradzę sobie – powiedział, łapiąc w ramiona trzy zgrzewki jajek na raz. Może i był dużym i silnym chłopakiem, ale ten fakt jakoś niespecjalnie mnie przekonywał, kiedy przyglądałam mu się, jak ze słabo ukrywanym trudem spoglądał bokiem na chodnik. Chwila nieuwagi i leżałby jak długi.
            - Może chociaż otworzę ci drzwi?
            - Czytasz mi w myślach, Urma – wysapał, puszczając mi koślawe oczko.
            Wskoczyłam na schodki i czym prędzej otworzyłam drzwi do sklepu na oścież, aby Niall mógł swobodnie dostać się do środka. I w tym momencie przed oczami mignął mi plakat przyklejony na samym środku górnej szyby drzwi.



NAJWIĘKSZA IMPREZA W REGIONIE!

27.07.2013
ŚWIĘTO LASÁN W ARSKINGARRACH

Start: 14:00 na głównej plaży w Dolnym Arskingarrach

Zapisy na bieg Lasair można składać do 23 lipca 2013 w ratuszu Riverchapel




            Przeczytałam ponownie treść plakatu, ściągając brwi w zamyśleniu. To słowo… Kojarzyłam je skądś. Niemożliwe, żebym widziała to ogłoszenie wcześniej. Kiedy w piątek wychodziłam z pracy na pewno go jeszcze nie było, pamiętałabym to. Więc skąd…
            - Witam, piękne panie! – Niall tradycyjnie wydarł się na pół sklepu, witając Penny i panią Sullivan, jednocześnie wyrywając mnie z zamyślenia. Penny mimo że widziała przez okno jak się zbliżamy i tak na to jego firmowe przywitanie podskoczyła w miejscu. Pokręciła głową z dezaprobatą, ale i tak mimowolnie uśmiechnęła się na widok radośnie nastawionego do życia Nialla. Chłopak podszedł do lady, położył na niej ciężkie zgrzewki i otarł teatralnie pot z czoła, podpierając się pod bok.
            - No, witam, witam, panie Horan – zacmokała Penny, obserwując każdy jego ruch. – Widzę, że od dzisiaj dostarczasz nam nie tylko towar, ale i załogę. – Skinęła na mnie głową.
            - Nie martw się, za tę usługę nie pobieram dodatkowych opłat. Robię to z dobroci mego serca – rzekł, kładąc dłoń na piersi.
            - Żebyś ty mi tak z tej dobroci serca w końcu przestał podbierać słodycze – powiedziała kobieta dosłownie w momencie, gdy Niall zaczął się kręcić nieopodal regału z wafelkami.
            - Tata nie uregulował nadal mojego rachunku? – zapytał wielce zdziwiony, na co Penny, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, pokręciła przecząco głową. Chłopak spojrzał tęsknie w stronę batoników i bezradnie westchnął. Nie dało się ukryć, dobry był z niego aktor. Chociaż dzisiaj Penny była wyjątkowo niewzruszona jego zagrywkami.
            Kiedy oni dalej się tak przekomarzali, postanowiłam ich zostawić i poszłam na zaplecze zostawić swoje rzeczy i przygotować się do pracy. Po tym jak w zeszłym tygodniu pomogłam pani Sullivan uprzątnąć je, urządziła sobie w nim mini-biuro, które dotychczas mieściło się w ze sto razy mniejszym pomieszczeniu obok łazienki. Zaplecze było zdecydowanie większe i lepiej nadawało się zarówno na prowizoryczną szatnię, jak i właśnie na pokój, w którym Helen mogła na spokojnie zająć się papierkową robotą. Sama powiedziała mi, że planowała to zrobić od dawna, ale nie miał kto jej w tym pomóc, dlatego tak bardzo cieszyła się, że „spadłam jej z nieba”.
            - Ach, dzień dobry, Darcy! – Usłyszałam za swoimi plecami głos pani Sullivan, gdy wiązałam fartuszek. Od razu obróciłam się w jej stronę, również się z nią witając. – Jak minął weekend? – zagadnęła tym swoim przyjaznym tonem.
            Lepiej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać, pomyślałam, uśmiechając się do siebie w duchu.
            - Bardzo dobrze. A pani?
            - Fenomenalnie! – kobieta zaśmiała się życzliwie, machając ręką. – Upiekłam pyszne ciasto i siedziałam z mężem na ogródku. Pamiętasz jak mówiłam ci o Angeli? – zmieniła nagle temat, zaskakując mnie tym nieco.
            - Tak, pamiętam – przyznałam nieco ponuro, domyślając się o co się rozchodziło.
            Kiedy pojawiłam się w Sullivans po raz pierwszy, Helen wspomniała mi o Angeli, drugiej ekspedientce, która wówczas miała urlop. Wyglądało zatem na to, że ów wakacje się kończyły, a co za tym szło, najwyraźniej moja pomoc nie była im dłużej potrzebna. Czy byłam rozczarowana? Cóż, nikt nie obiecał mi etatu na niewiadomo ile, ale i tak cicho liczyłam, że popracuję w sklepie do końca swojego pobytu tak, jak było mówione. Jakby nie patrzeć było to moje jedyne pewne zajęcie. Poza pracą nie miałam zbyt wiele do roboty.
            - Wraca z urlopu w następny poniedziałek – mruknęła bardziej do siebie, przeglądając przy okazji pobieżnie segregatory, które zalegały jej na biurku.
            Obawiając się do czego zmierzała, obserwowałam w milczeniu jak siada przy ów niewielkim biurku ustawionym w samym kącie zaplecza i przekłada jakieś papiery, zapominając na moment o moim istnieniu. W końcu, rozsiadła się wygodnie na drewnianym krześle i spojrzała na mnie uważnie, badając mnie wzrokiem z taką miną, jakby poważnie się nad czymś zastanawiała. Na pierwszy rzut oka nie wróżyło to nic dobrego.
            - Jak ci się w ogóle podoba praca u nas? – zagadnęła ni stąd, ni zowąd, a ja poczułam jak jakaś niewidzialna gula podchodzi mi do gardła. Aż tak źle mi szło?
            - Jest miło – odparłam niepewnie, aczkolwiek zgodnie z prawdą, równocześnie modląc się, aby jednak mnie nie zwalniała. Zaczęłam nerwowo bawić się palcami dłoni, unikając kontaktu wzrokowego z nią. Odczułam wtedy wstyd, zupełnie jakbym miała coś na sumieniu i zaraz miałam zostać skarcona za niewykonanie swoich obowiązków, czy coś w ten deseń, chociaż w rzeczywistości moja karta była w pełni czysta. Chyba…
            - O rany, dziecko kochane, nie stresuj się! – zawołała, zapewne zauważając moją reakcję, a ja odważyłam się na nią zerknąć. – To, że Angela wraca nie znaczy, że już cię nie potrzebujemy! – oznajmiła, śmiejąc się serdecznie, a mnie jakby spadł kamień z serca. Co prawda, praca w spożywczaku nie była szczytem ambicji, ale utrata jej wciąż wiązała się z pewnego rodzaju porażką. Bo co to za człowiek, który nawet w sklepie nie potrafi sobie poradzić. W ostatnim czasie zebrało się na moim koncie wystarczająco dużo niepowodzeń, kolejne były zwyczajnie zbędne i jak najbardziej niepożądane, i dotyczyło to każdej sfery życia.
            - Musimy tylko zmienić ci trochę grafik – kontynuowała wyjaśnienia, ściągając z tablicy korkowej wiszącej na ścianie obok kartkę z grafikiem. – A zapytałam jak ci się podoba, bo ludzie cię chwalili – dodała, zerkając na mnie znad kartki z widoczną dumą. Na te słowa mimowolnie moje brwi uniosły się ku górze.
Klienci mnie pochwalili do samej szefowej? Wow… To chyba ostatnia rzecz, jakiej mogłam się spodziewać. Mimo mojego niezbyt dobrego samopoczucia w pierwszym tygodniu pracy, starałam się z całych sił dobrze obsługiwać, nie tylko dla samych klientów, ale także dla siebie. W pewien sposób kontakt z nimi mi pomagał i jak widać nieświadomie sobie zaplusowałam. Te słowa definitywnie podniosły mnie na duchu i zaskoczyły. Bardzo miło zaskoczyły.



            Zanim rozpoczęłam pracę, spędziłam z panią Sullivan na zapleczu kolejne dziesięć minut na ustalaniu zmian. W związku z tym, że Angela, tak samo jak Penny, zatrudniona była na pełen etat, po jej powrocie nie musiałam zjawiać się w sklepie na pełne zmiany. Doszłyśmy zatem razem do wniosku, że najlepiej jeśli przychodzić będę trzy razy w tygodniu na cztery godziny lub więcej, w zależności od zapotrzebowania. Z góry wiadome było, że w piątkowe późne popołudnia, wtedy gdy ruch był największy, będę najbardziej potrzebna. Bez wahania przystanęłam na wszelkie propozycje, nie dodając niczego od siebie, bo właściwie taki układ jak najbardziej mi odpowiadał. Szczerze, gdzieś tam w głębi miałam cichą nadzieję, że po tym weekendzie faktycznie zacznę spędzać trochę więcej czasu w gronie rówieśników, dlatego ta zmiana była mi jak najbardziej na rękę. A nawet jeśli moje życie towarzyskie nie miało jakoś znacznie się poprawić to i tak nie miało znaczenia, bo powrót drugiej ekspedientki i zmiany, jakie ze sobą niósł były nieuniknione.
            Gdy wyszłam na sklep, Nialla już dawno nie było. Gdyby nie to, że za niespełna kilka godzin znów mieliśmy się zobaczyć, prawdopodobnie byłoby mi przykro, że nie zdążyłam się z nim pożegnać. Na szczęście dzisiaj nie musiałam się głowić nad tym kiedy znów spotkam swojego sąsiada. Pozostało mi tylko odliczać godziny. I oczywiście ciężko i rzetelnie pracować w międzyczasie.
Sklep świecił pustkami, bowiem planowo otwieraliśmy dopiero za niecałe dwadzieścia minut. Penny najwyraźniej zdążyła wykonać wszystkie nasze czynności, kiedy byłam w „biurze”, ponieważ siedziała sobie spokojnie na krzesełku przy oknie i czytała gazetę. Powoli i bezszelestnie, aby jej nie przeszkodzić, podeszłam do niej i przyjrzałam się okładce, która już z daleka rzuciła mi się w oczy.
Był to główny dziennik Riverchapel, ale pisali w nim także o sprawach wszystkich pobliskich wiosek. Jednak nie sama nazwa przykuła moją uwagę, a wielki, czarny napis „ŚWIĘTO LASÁN”.
Znów to samo, pomyślałam, badając uważnie artykuł, któremu towarzyszyło zdjęcie sceny i tłum wesołych ludzi. Miałam to dosłownie na szarym końcu swojego umysłu. Tak strasznie mnie to gryzło, ale za żadne skarby nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie to słyszałam.
- Co to jest ten lasan? – zapytałam wreszcie Penny wprost, porzucając na dobre swoje bezowocne spekulacje. Oderwana od lektury, początkowo ściągnęła brwi, jakby próbując skontaktować, po czym przymknęła gazetę, aby zerknąć na stronę główną, w którą byłam wpatrzona.
- Ach…! – mruknęła, załapując o co chodziło. – Taki coroczny festyn. Zawsze odbywa się w innym miejscu i w tym roku akurat przypadło na Arskingarran – wyjaśniła przepełnionym oczywistością tonem, ale szczerze mówiąc nie wniosła tym zbyt wiele nowych informacji. Tyle to zdążyłam sama wydedukować po przeczytaniu plakatu.
Przełknęłam ślinę, obserwując jak wraca do czytania jakiegoś artykułu w środku dziennika.
- Możesz mi coś o tym opowiedzieć? – poprosiłam, mając gdzieś czy to upierdliwe. Byłam zbyt ciekawa, aby odpuścić, a skoro sama nie była skora do wylewnego powiedzenia mi w czym rzecz, musiałam, się jakoś przemóc i zapytać.
Penny jakoś niespecjalnie poirytowana, tym że przeszkodziłam jej w lekturze, zamknęła gazetę na dobre i odłożyła ją na ladę.
- To święto ognia, więc większość atrakcji związana jest właśnie z tym. W dzień na głównym placu organizowane są zabawy i konkursy, jakieś koncerty, pokazy, a wieczorem zostają głównie dorośli i młodzież i wtedy odbywa się tak zwane „posiedzenie”. Oficjalnie rozpalane jest wielkie ognisko, przy którym najpierw, zgodnie z tradycją, oddajemy cześć ogniowi, a później zaczyna się zwyczajna impreza. Przy plaży, gdzie się to dzieje wystawiane są głośniki, żeby muzyka dochodziła do wszystkich. Poza tym ludzie zwykle robią grilla, opowiadają legendy. Taki nasz regionalny zwyczaj – zakończyła z przyjemnym uśmiechem, zapewne dryfując wśród jakichś miłych wspomnień związanych z tym świętem. Nie da się ukryć, tym razem w pełni usatysfakcjonowała mnie swoją odpowiedzią.
- A o co chodzi z tym biegiem lasair? – kontynuowałam swój mini wywiad, przypominając sobie o niewielkim dopisku na samym dole plakatu.
- Lasair – poprawiła mnie, chichocząc pod nosem. Słysząc jak ona to wypowiedziała, aż miałam ochotę złapać się za głowę. Przecież to brzmiało jakby druga część tego słowa w ogóle nie istniała. W tym oto momencie zwątpiłam, że kiedykolwiek uda mi się nauczyć tego języka. – Lasair to po irlandzku płomień, więc dosłownie „bieg o płomień”. To coś w rodzaju podchodów.
W tej kwestii Penny także nie była specjalnie wylewna, w związku z czym znów musiałam pociągnąć ją za język, dzięki czemu dowiedziałam się chyba wszystkiego, co było możliwe odnośnie tego biegu.
Udział w nim mógł wziąć dosłownie każdy; zarówno dorośli, młodzież, jak i dzieci. Podobno całe rodziny się do tego zgłaszały i dla zabawy rywalizowały między sobą. Grupy powinny liczyć minimalnie trzech i maksymalnie pięciu członków, w tym jednego pełnoletniego. Co roku tworzona była inna trasa i inne zadania. Drużyny na samym początku dostawały mapy, notatniki i długopisy i z takim oto asortymentem podążały w poszukiwaniu oznaczonych na mapach punktów, a przy każdym z nich mieli do wykonania jakieś zadanie. Ekipa, która zrobiła je najszybciej wygrywała. W całym tym biegu istniało tylko jedno miejsce i jedna nagroda, a mianowicie zaszczyt wrzucenia pierwszego kawałka drewna do oficjalnego wielkiego ogniska, o którym wcześniej wspominała mi Penny. Szczerze mówiąc, ta nagroda nie brzmiała dla mnie w żaden sposób nadzwyczajnie, ale domyślałam się, że dla nich faktycznie mogło to być coś wyjątkowego. W ogóle to całe Lasan brzmiało jak zwykły festyn na wsi. Takie typowe nudziarskie coś organizowane przez burmistrza, żeby ludzie mieli jakąś odskocznię od rutyny albo żeby inni mieli wymówkę do napicia się. Bo w końcu święto to idealny powód do picia. Stwierdziłam, że i tak udział w tym brali sami dorośli, bo młodzież pewnie uważała to za obciachowe. Przynajmniej moi znajomi by tak pomyśleli.
Zastanowiłam się chwilę.
Racja, Lauren i reszta wyśmialiby mnie gdybym chciała pójść na coś takiego. Ale Louis i jego paczka? Miałam silne przeczucie, że z nimi było inaczej. Sam fakt jak wyglądała ich impreza na plaży w porównaniu do tych, na jakie zwykłam chodzić w Dublinie był swego rodzaju dowodem na to, że to Lasan mogło być dla nich interesujące. Plaża, muzyka, ognisko, alkohol – wszystko się pokrywało.
Rozmyślając tak o tym, przypomniałam sobie wreszcie gdzie słyszałam tę nazwę. Duine. To on mi o tym powiedział w jednym ze swoich listów. Napisał, że tam będzie.
Skoro tak, mnie też nie mogło tam zabraknąć.