Wszystko, co dobre szybko się
kończy.
Ile
prawdy było w tym jednym, krótkim zdaniu dane mi było w pełni zrozumieć dopiero
piętnastego lipca dwutysięcznego trzynastego roku, kiedy to najlepszy i zarazem
najbardziej intensywny weekend mojego życia dobiegł końca. Kiedy budzik
zadzwonił w poniedziałek kilka minut po szóstej rano, a ja otworzyłam ospale
oczy, miałam wrażenie jakby ostatnie trzy dni mi się przyśniły. Oczami
wyobraźni i wspomnień te wydarzenia zdawały mi się być tak bardzo nierealne i
zmyślone, że przez moment po przebudzeniu nie mogłam uwierzyć, że to wszystko
stało się naprawdę. Naprawdę pojechałam na wielką imprezę na plaży z obcymi
ludźmi i czułam się świetnie, naprawdę kąpałam się nocą w samej bieliźnie w
zimnym morzu i naprawdę spędziłam prawie całe popołudnie w dolinach z
przystojnym, kilka lat starszym chłopakiem. Gdyby ktokolwiek opowiedział mi to
jeszcze tydzień temu, zapewne nie omieszkałabym parsknąć śmiechem, a teraz,
siedząc na łóżku, nie mogłam przestać się uśmiechać. Szczególnie, gdy
przypomniałam sobie, że dzisiaj do pracy miał odwieźć mnie Niall.
Nie
pamiętałam kiedy ostatnio wstałam z łóżka z tak wielką ochotą, aby jak
najszybciej wyjść z domu. Nie pamiętam też kiedy ostatnio przykułam aż tak
wielką wagę do swojego ubioru. Choć mieliśmy się widzieć tylko przez niespełna
kilka minut drogi do Riverchapel, coś mi odbiło. Jakbym szła na spotkanie z
głową jakiegoś państwa, a w rzeczywistości moim szoferem był syn farmera.
Przerzucałam
ubrania w szafie, robiąc niemały bałagan. Jak tylko się na coś zdecydowałam, po
chwili znajdowałam w tej stercie coś innego, co wydawało mi się być bardziej
odpowiednie. I tak oto straciłam bite półgodziny. Dopiero, gdy ciocia Ellie
zawołała mnie na śniadanie poczułam presję czasu i ostatecznie założyłam
krótkie jeansowe spodenki i przewiewną bluzkę w kwiaty.
Stanęłam
przed lustrem i przyjrzałam się swojemu odbiciu.
Nie
byłam już aż takim cieniem człowieka jak dwa tygodnie temu. Ciocia dobrze mnie
karmiła i nie przyjmowała do wiadomości odmowy jakiegokolwiek posiłku czy
deseru, dzięki czemu udało mi się odzyskać utracone kilogramy. Co prawda wciąż
miałam trochę za chude nogi, ale przynajmniej nie wyglądałam już jak wygłodzona
modelka. Wypadało mi znacznie mniej włosów i od tego ciągłego słońca rozjaśniły
się lekko, ale za to były bardziej wysuszone. Mimo to, kiedy tak na nie
patrzyłam wydały mi się całkiem ładne. Splotłam je w luźnego warkocza, którego
przerzuciłam przez ramię. Miałam wrażenie, że tak wyglądałam bardziej
dziewczęco.
Pospiesznie
pokręciłam głową.
Nie,
nie. Bluzka w kwiatki i uroczy, dziewczęcy warkocz to już lekka przesada.
Wystarczy sama bluzka.
Odrzuciłam
włosy do tyłu i raz jeszcze przeleciałam wzrokiem po całej swojej sylwetce. Im
dłużej patrzyłam, tym więcej wątpliwości rodziło się w mojej głowie i gdyby nie
ciocia Ellie, która przyszła do mojego pokoju, zapewne rozważałabym przebranie
się w zwykłą koszulkę i skończenie tego pajacowania.
Ledwo
co dałam radę cokolwiek zjeść, a to wszystko przez to jak bardzo stresowałam
się spotkaniem z Niallem. Jednak tornado jakie rozpętało się w moim brzuchu
osiągnęło apogeum, kiedy stałam na piaszczystej Evergreen przed farmą Horanów i
czekałam aż chłopak po mnie podjedzie. Na dźwięk warczącego silnika serce
podeszło mi do gardła, a ja obróciłam się w stronę nadjeżdżającej ciężarówki
spięta jak nigdy. Nie miałam pojęcia dlaczego się tak zachowywałam, skoro
zaledwie kilkanaście godzin temu czułam się kompletnie rozluźniona w jego
towarzystwie. Przecież to się kupy nie trzymało.
Chłopak
zatrzymał się tuż przy mnie, witając mnie firmowym uśmiechem i jakimś słowem,
które zapewne miało znaczyć „dzień dobry” po irlandzku, po czym pochylił się
nad siedzeniem pasażera i otworzył mi drzwi swojej rozklekotanej ciężarówki. Zbyt
długo się w niego wpatrywałam, a kiedy nasze spojrzenia ostatecznie się
spotkały, poczułam tylko jak moje policzki zalewa ciepły rumieniec. Spuściłam nieśmiało
głowę i wsiadłam do auta, zajmując miejsce zaraz obok niego. Nagle, jakby mnie
sparaliżowało i nie byłam w stanie na niego spojrzeć. Bałam się bowiem, że
skończy się to kolejnymi czerwonymi plamami na mojej twarzy, czego zdecydowanie
wolałam uniknąć.
-
Wyspałaś się? – zagadnął w końcu, podśmiechując się pod nosem.
Odchrząknęłam
najpierw, nie chcąc zabrzmieć jak skrzecząca żaba.
-
Zasnęłam wczoraj jak bobas – odparłam zdawkowo, wyglądając przez okno i
podziwiając widok, który zdążyłam już doskonale zapisać w swojej pamięci.
Cóż.
Skłamałam. Gdy wróciliśmy od Liama po północy, nie dałam rady zasnąć od razu.
Nie dość, że w nocy było piekielnie gorąco i nawet otwarte okno w niczym nie
pomagało, to dodatkowo byłam tak podekscytowana tym wszystkim, co się
wydarzyło, że męczyłam się dobre półtorej godziny zanim na dobre udało mi się
zasnąć.
-
Nie spłonęłaś w nocy? – spytał, jednocześnie nie odrywając wzroku od drogi. –
Było tak cholernie gorąco, że myślałem, że dziś rano obudzę się jako ciecz.
Parsknęłam
mimowolnie śmiechem, szybko zakrywając usta, bo oczywiście tradycyjnie się
oplułam. Niall obrócił się na chwilę w moją stronę szeroko uśmiechnięty.
-
Aye, Urma! – zawołał, nie kryjąc entuzjazmu. – Za takie reakcje też ci się
punkty należą.
-
Więc prowadzę? – spytałam, szybko kalkulując dotychczas zebrane punkty.
-
A jakże! – przyznał bez wahania i popatrzył na mnie. – A za tę bluzeczkę to dam
ci nawet bonusik – dodał lubieżnie, unosząc do góry brwi.
Na
te słowa aż otworzyłam szerzej oczy i czym prędzej ponownie odwróciłam w stronę
okna.
Przez
te kilka dni zdążyłam zauważyć, że Niall był dość bezpośredni i czasami
podchodził do życia aż nadto luzacko, ale dopiero teraz zrozumiałam, że do
listy powinnam dopisać jeszcze nieprzewidywalność. Nie znałam dnia ani godziny,
kiedy znów zechce zaszczycić mnie jakimś zawstydzającym tekstem. Póki co, ze
wszystkich osób, które tu poznałam on definitywnie stał na podium jeśli o to
chodziło.
-
Hej – zaczął po chwili ciszy. – Nie chciałem cię obrazić.
Zdziwiona, zerknęłam na niego. Na
jego twarzy widniała niespotykana jak na niego powaga, przez co poczułam się
winna. Przecież się nie obraziłam za ten żart, był nawet zabawny, ale nic nie
poradzę na to, że przez niego poczułam się zakłopotana. Po prostu nie sądziłam,
że Niall tak szybko zwróci uwagę na to, że ubrałam się inaczej niż zazwyczaj.
Zdemaskował mnie, więc chyba nic dziwnego, że się zmieszałam.
- Jest bardzo ładna – dodał, nie
patrząc na mnie. Zabrzmiał jakoś dziwnie… Niezręcznie? – Twoja bluzka.
- Dziękuję – mruknęłam niepewnie,
obserwując jak poprawia uścisk na kierownicy i przełyka ślinę.
- Co robisz po pracy? – rzucił
nagle, zmieniając temat, za co w głębi duszy mu dziękowałam. Jeśli on odczuwał
dyskomfort, to co dopiero ja miałam powiedzieć…
- Nic. Pewnie pójdę ze Spinem na
spacer – odpowiedziałam bez większego entuzjazmu, aczkolwiek zgodnie z prawdą. W
sumie to wczoraj wieczorem Louis mówił coś o wypadzie na plażę, ale póki nikt
nie spytał mnie o to wprost, nie czułam się zaproszona.
- To świetnie się składa, bo ja też
muszę iść na spacer ze swoimi psami – odparł Niall, udając zaskoczonego na ten
„zbieg okoliczności” i uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny sposób. Ja
także uśmiechnęłam się lekko pod nosem, rozumiejąc doskonale ukrytą w jego
wypowiedzi aluzję.
Nie
dało się do końca opisać uczucia, jakie mi wtedy towarzyszyło. Świadomość, że
Niall też chciał spędzić ze mną trochę czasu sprawiała mi doprawdy niezwykłą
przyjemność. Gdyby nie jego żarty, dzięki którym się umówiliśmy, siedziałabym
znudzona w domu lub w najlepszym wypadku w ogrodzie. Sama nie potrafiłabym
zebrać się w sobie, aby wyjść z jakąkolwiek inicjatywą, dlatego byłam mu
wdzięczna, że był tak pogodną osobą i mimo mojego, czasami odpychającego
zachowania, i tak próbował mnie gdzieś wyciągnąć. Nie miałam pojęcia co
siedziało w jego głowie, ale nawet jeśli kiedykolwiek przeszło mu przez myśl,
że mi się narzuca to – owszem, z punktu widzenia osób postronnych właśnie tak
mogło to wyglądać, ale ja odbierałam to zupełnie inaczej. Byłam jeszcze zbyt nieśmiała
wobec niego i reszty, aby sama cokolwiek zaproponować, więc wyczekiwałam ruchu
z jego strony. Chociaż domyślałam się, że tak nie może być w nieskończoność, bo
ostatecznie chłopak faktycznie wyjdzie z założenia, że skoro ja niczego nie
proponuję, to może nie jestem zainteresowana i sam zakończy swoje próby.
-
Powrót do domu nadal aktualny? – spytałam, kiedy wjeżdżaliśmy na plac przed
sklepem pani Sullivan. Dopiero po fakcie zdałam sobie sprawę jak słabo to
musiało zabrzmieć. Wcale nie chodziło mi o wykorzystywanie go, bo ma auto, a
autem wracało się szybciej i wygodniej! Ja tylko chciałam…
-
Yhm… - mruknął jakby od niechcenia, ale wytłumaczyłam to sobie tym, że skupiał
się na parkowaniu. – Będę wracał z Courtown po czternastej, więc poczekaj na
mnie przy zegarze, tak jak się wczoraj umawialiśmy – dodał, zatrzymując
kompletnie samochód, po czym zgasił silnik i bez słowa wysiadł.
Złapałam
swoją torbę i również wysiadłam z ciężarówki, trzaskając chyba trochę za mocno
tymi wiekowymi drzwiami, bo aż się zatrzęsły. Niall stał już na tyłach i
majstrował coś w przy towarze.
-
Pomóc ci z czymś? – zaoferowałam z czystej grzeczności, na co on jedynie się
zaśmiał.
-
Jestem dużym chłopcem, poradzę sobie – powiedział, łapiąc w ramiona trzy
zgrzewki jajek na raz. Może i był dużym i silnym chłopakiem, ale ten fakt jakoś
niespecjalnie mnie przekonywał, kiedy przyglądałam mu się, jak ze słabo
ukrywanym trudem spoglądał bokiem na chodnik. Chwila nieuwagi i leżałby jak
długi.
-
Może chociaż otworzę ci drzwi?
-
Czytasz mi w myślach, Urma – wysapał, puszczając mi koślawe oczko.
Wskoczyłam
na schodki i czym prędzej otworzyłam drzwi do sklepu na oścież, aby Niall mógł
swobodnie dostać się do środka. I w tym momencie przed oczami mignął mi plakat
przyklejony na samym środku górnej szyby drzwi.
NAJWIĘKSZA IMPREZA W REGIONIE!
27.07.2013
ŚWIĘTO LASÁN
W ARSKINGARRACH
Start: 14:00
na głównej plaży w Dolnym Arskingarrach
Zapisy na
bieg Lasair można składać do 23 lipca 2013 w ratuszu Riverchapel
Przeczytałam
ponownie treść plakatu, ściągając brwi w zamyśleniu. To słowo… Kojarzyłam je
skądś. Niemożliwe, żebym widziała to ogłoszenie wcześniej. Kiedy w piątek
wychodziłam z pracy na pewno go jeszcze nie było, pamiętałabym to. Więc skąd…
-
Witam, piękne panie! – Niall tradycyjnie wydarł się na pół sklepu, witając
Penny i panią Sullivan, jednocześnie wyrywając mnie z zamyślenia. Penny mimo że
widziała przez okno jak się zbliżamy i tak na to jego firmowe przywitanie
podskoczyła w miejscu. Pokręciła głową z dezaprobatą, ale i tak mimowolnie uśmiechnęła
się na widok radośnie nastawionego do życia Nialla. Chłopak podszedł do lady,
położył na niej ciężkie zgrzewki i otarł teatralnie pot z czoła, podpierając
się pod bok.
-
No, witam, witam, panie Horan – zacmokała Penny, obserwując każdy jego ruch. –
Widzę, że od dzisiaj dostarczasz nam nie tylko towar, ale i załogę. – Skinęła
na mnie głową.
-
Nie martw się, za tę usługę nie pobieram dodatkowych opłat. Robię to z dobroci
mego serca – rzekł, kładąc dłoń na piersi.
-
Żebyś ty mi tak z tej dobroci serca w końcu przestał podbierać słodycze –
powiedziała kobieta dosłownie w momencie, gdy Niall zaczął się kręcić nieopodal
regału z wafelkami.
-
Tata nie uregulował nadal mojego rachunku? – zapytał wielce zdziwiony, na co Penny,
ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, pokręciła przecząco głową. Chłopak
spojrzał tęsknie w stronę batoników i bezradnie westchnął. Nie dało się ukryć,
dobry był z niego aktor. Chociaż dzisiaj Penny była wyjątkowo niewzruszona jego
zagrywkami.
Kiedy
oni dalej się tak przekomarzali, postanowiłam ich zostawić i poszłam na
zaplecze zostawić swoje rzeczy i przygotować się do pracy. Po tym jak w zeszłym
tygodniu pomogłam pani Sullivan uprzątnąć je, urządziła sobie w nim mini-biuro,
które dotychczas mieściło się w ze sto razy mniejszym pomieszczeniu obok
łazienki. Zaplecze było zdecydowanie większe i lepiej nadawało się zarówno na
prowizoryczną szatnię, jak i właśnie na pokój, w którym Helen mogła na
spokojnie zająć się papierkową robotą. Sama powiedziała mi, że planowała to
zrobić od dawna, ale nie miał kto jej w tym pomóc, dlatego tak bardzo cieszyła
się, że „spadłam jej z nieba”.
-
Ach, dzień dobry, Darcy! – Usłyszałam za swoimi plecami głos pani Sullivan, gdy
wiązałam fartuszek. Od razu obróciłam się w jej stronę, również się z nią
witając. – Jak minął weekend? – zagadnęła tym swoim przyjaznym tonem.
Lepiej
niż ktokolwiek mógłby się spodziewać, pomyślałam, uśmiechając się do siebie w
duchu.
-
Bardzo dobrze. A pani?
-
Fenomenalnie! – kobieta zaśmiała się życzliwie, machając ręką. – Upiekłam
pyszne ciasto i siedziałam z mężem na ogródku. Pamiętasz jak mówiłam ci o Angeli?
– zmieniła nagle temat, zaskakując mnie tym nieco.
-
Tak, pamiętam – przyznałam nieco ponuro, domyślając się o co się rozchodziło.
Kiedy
pojawiłam się w Sullivans po raz pierwszy, Helen wspomniała mi o Angeli,
drugiej ekspedientce, która wówczas miała urlop. Wyglądało zatem na to, że ów
wakacje się kończyły, a co za tym szło, najwyraźniej moja pomoc nie była im
dłużej potrzebna. Czy byłam rozczarowana? Cóż, nikt nie obiecał mi etatu na
niewiadomo ile, ale i tak cicho liczyłam, że popracuję w sklepie do końca
swojego pobytu tak, jak było mówione. Jakby nie patrzeć było to moje jedyne
pewne zajęcie. Poza pracą nie miałam zbyt wiele do roboty.
-
Wraca z urlopu w następny poniedziałek – mruknęła bardziej do siebie,
przeglądając przy okazji pobieżnie segregatory, które zalegały jej na biurku.
Obawiając
się do czego zmierzała, obserwowałam w milczeniu jak siada przy ów niewielkim
biurku ustawionym w samym kącie zaplecza i przekłada jakieś papiery, zapominając
na moment o moim istnieniu. W końcu, rozsiadła się wygodnie na drewnianym
krześle i spojrzała na mnie uważnie, badając mnie wzrokiem z taką miną, jakby
poważnie się nad czymś zastanawiała. Na pierwszy rzut oka nie wróżyło to nic
dobrego.
-
Jak ci się w ogóle podoba praca u nas? – zagadnęła ni stąd, ni zowąd, a ja poczułam
jak jakaś niewidzialna gula podchodzi mi do gardła. Aż tak źle mi szło?
-
Jest miło – odparłam niepewnie, aczkolwiek zgodnie z prawdą, równocześnie
modląc się, aby jednak mnie nie zwalniała. Zaczęłam nerwowo bawić się palcami
dłoni, unikając kontaktu wzrokowego z nią. Odczułam wtedy wstyd, zupełnie
jakbym miała coś na sumieniu i zaraz miałam zostać skarcona za niewykonanie
swoich obowiązków, czy coś w ten deseń, chociaż w rzeczywistości moja karta
była w pełni czysta. Chyba…
-
O rany, dziecko kochane, nie stresuj się! – zawołała, zapewne zauważając moją
reakcję, a ja odważyłam się na nią zerknąć. – To, że Angela wraca nie znaczy,
że już cię nie potrzebujemy! – oznajmiła, śmiejąc się serdecznie, a mnie jakby
spadł kamień z serca. Co prawda, praca w spożywczaku nie była szczytem ambicji,
ale utrata jej wciąż wiązała się z pewnego rodzaju porażką. Bo co to za
człowiek, który nawet w sklepie nie potrafi sobie poradzić. W ostatnim czasie
zebrało się na moim koncie wystarczająco dużo niepowodzeń, kolejne były zwyczajnie
zbędne i jak najbardziej niepożądane, i dotyczyło to każdej sfery życia.
-
Musimy tylko zmienić ci trochę grafik – kontynuowała wyjaśnienia, ściągając z
tablicy korkowej wiszącej na ścianie obok kartkę z grafikiem. – A zapytałam jak
ci się podoba, bo ludzie cię chwalili – dodała, zerkając na mnie znad kartki z
widoczną dumą. Na te słowa mimowolnie moje brwi uniosły się ku górze.
Klienci mnie pochwalili do samej
szefowej? Wow… To chyba ostatnia rzecz, jakiej mogłam się spodziewać. Mimo
mojego niezbyt dobrego samopoczucia w pierwszym tygodniu pracy, starałam się z
całych sił dobrze obsługiwać, nie tylko dla samych klientów, ale także dla
siebie. W pewien sposób kontakt z nimi mi pomagał i jak widać nieświadomie
sobie zaplusowałam. Te słowa definitywnie podniosły mnie na duchu i zaskoczyły.
Bardzo miło zaskoczyły.
Zanim
rozpoczęłam pracę, spędziłam z panią Sullivan na zapleczu kolejne dziesięć
minut na ustalaniu zmian. W związku z tym, że Angela, tak samo jak Penny,
zatrudniona była na pełen etat, po jej powrocie nie musiałam zjawiać się w
sklepie na pełne zmiany. Doszłyśmy zatem razem do wniosku, że najlepiej jeśli
przychodzić będę trzy razy w tygodniu na cztery godziny lub więcej, w
zależności od zapotrzebowania. Z góry wiadome było, że w piątkowe późne
popołudnia, wtedy gdy ruch był największy, będę najbardziej potrzebna. Bez
wahania przystanęłam na wszelkie propozycje, nie dodając niczego od siebie, bo
właściwie taki układ jak najbardziej mi odpowiadał. Szczerze, gdzieś tam w
głębi miałam cichą nadzieję, że po tym weekendzie faktycznie zacznę spędzać
trochę więcej czasu w gronie rówieśników, dlatego ta zmiana była mi jak
najbardziej na rękę. A nawet jeśli moje życie towarzyskie nie miało jakoś
znacznie się poprawić to i tak nie miało znaczenia, bo powrót drugiej
ekspedientki i zmiany, jakie ze sobą niósł były nieuniknione.
Gdy
wyszłam na sklep, Nialla już dawno nie było. Gdyby nie to, że za niespełna
kilka godzin znów mieliśmy się zobaczyć, prawdopodobnie byłoby mi przykro, że nie
zdążyłam się z nim pożegnać. Na szczęście dzisiaj nie musiałam się głowić nad
tym kiedy znów spotkam swojego sąsiada. Pozostało mi tylko odliczać godziny. I
oczywiście ciężko i rzetelnie pracować w międzyczasie.
Sklep świecił pustkami, bowiem planowo
otwieraliśmy dopiero za niecałe dwadzieścia minut. Penny najwyraźniej zdążyła
wykonać wszystkie nasze czynności, kiedy byłam w „biurze”, ponieważ siedziała
sobie spokojnie na krzesełku przy oknie i czytała gazetę. Powoli i
bezszelestnie, aby jej nie przeszkodzić, podeszłam do niej i przyjrzałam się
okładce, która już z daleka rzuciła mi się w oczy.
Był to główny dziennik Riverchapel,
ale pisali w nim także o sprawach wszystkich pobliskich wiosek. Jednak nie sama
nazwa przykuła moją uwagę, a wielki, czarny napis „ŚWIĘTO LASÁN”.
Znów to samo, pomyślałam, badając
uważnie artykuł, któremu towarzyszyło zdjęcie sceny i tłum wesołych ludzi.
Miałam to dosłownie na szarym końcu swojego umysłu. Tak strasznie mnie to
gryzło, ale za żadne skarby nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie to słyszałam.
- Co to jest ten lasan? – zapytałam
wreszcie Penny wprost, porzucając na dobre swoje bezowocne spekulacje. Oderwana
od lektury, początkowo ściągnęła brwi, jakby próbując skontaktować, po czym
przymknęła gazetę, aby zerknąć na stronę główną, w którą byłam wpatrzona.
- Ach…! – mruknęła, załapując o co
chodziło. – Taki coroczny festyn. Zawsze odbywa się w innym miejscu i w tym
roku akurat przypadło na Arskingarran – wyjaśniła przepełnionym oczywistością tonem,
ale szczerze mówiąc nie wniosła tym zbyt wiele nowych informacji. Tyle to zdążyłam
sama wydedukować po przeczytaniu plakatu.
Przełknęłam ślinę, obserwując jak
wraca do czytania jakiegoś artykułu w środku dziennika.
- Możesz mi coś o tym opowiedzieć? –
poprosiłam, mając gdzieś czy to upierdliwe. Byłam zbyt ciekawa, aby odpuścić, a
skoro sama nie była skora do wylewnego powiedzenia mi w czym rzecz, musiałam,
się jakoś przemóc i zapytać.
Penny jakoś niespecjalnie
poirytowana, tym że przeszkodziłam jej w lekturze, zamknęła gazetę na dobre i
odłożyła ją na ladę.
- To święto ognia, więc większość
atrakcji związana jest właśnie z tym. W dzień na głównym placu organizowane są
zabawy i konkursy, jakieś koncerty, pokazy, a wieczorem zostają głównie dorośli
i młodzież i wtedy odbywa się tak zwane „posiedzenie”. Oficjalnie rozpalane
jest wielkie ognisko, przy którym najpierw, zgodnie z tradycją, oddajemy cześć
ogniowi, a później zaczyna się zwyczajna impreza. Przy plaży, gdzie się to
dzieje wystawiane są głośniki, żeby muzyka dochodziła do wszystkich. Poza tym ludzie
zwykle robią grilla, opowiadają legendy. Taki nasz regionalny zwyczaj –
zakończyła z przyjemnym uśmiechem, zapewne dryfując wśród jakichś miłych
wspomnień związanych z tym świętem. Nie da się ukryć, tym razem w pełni usatysfakcjonowała
mnie swoją odpowiedzią.
- A o co chodzi z tym biegiem
lasair? – kontynuowałam swój mini wywiad, przypominając sobie o niewielkim
dopisku na samym dole plakatu.
- Lasair – poprawiła mnie, chichocząc pod nosem. Słysząc
jak ona to wypowiedziała, aż miałam ochotę złapać się za głowę. Przecież to
brzmiało jakby druga część tego słowa w ogóle nie istniała. W tym oto momencie
zwątpiłam, że kiedykolwiek uda mi się nauczyć tego języka. – Lasair to
po irlandzku płomień, więc dosłownie „bieg o płomień”. To coś w rodzaju
podchodów.
W tej
kwestii Penny także nie była specjalnie wylewna, w związku z czym znów musiałam
pociągnąć ją za język, dzięki czemu dowiedziałam się chyba wszystkiego, co było
możliwe odnośnie tego biegu.
Udział w
nim mógł wziąć dosłownie każdy; zarówno dorośli, młodzież, jak i dzieci. Podobno
całe rodziny się do tego zgłaszały i dla zabawy rywalizowały między sobą. Grupy
powinny liczyć minimalnie trzech i maksymalnie pięciu członków, w tym jednego
pełnoletniego. Co roku tworzona była inna trasa i inne zadania. Drużyny na
samym początku dostawały mapy, notatniki i długopisy i z takim oto asortymentem
podążały w poszukiwaniu oznaczonych na mapach punktów, a przy każdym z nich
mieli do wykonania jakieś zadanie. Ekipa, która zrobiła je najszybciej
wygrywała. W całym tym biegu istniało tylko jedno miejsce i jedna nagroda, a
mianowicie zaszczyt wrzucenia pierwszego kawałka drewna do oficjalnego
wielkiego ogniska, o którym wcześniej wspominała mi Penny. Szczerze mówiąc, ta nagroda nie brzmiała dla mnie w żaden
sposób nadzwyczajnie, ale domyślałam się, że dla nich faktycznie mogło to być
coś wyjątkowego. W ogóle to całe Lasan brzmiało jak zwykły festyn na wsi. Takie
typowe nudziarskie coś organizowane przez burmistrza, żeby ludzie mieli jakąś
odskocznię od rutyny albo żeby inni mieli wymówkę do napicia się. Bo w końcu
święto to idealny powód do picia. Stwierdziłam, że i tak udział w tym brali
sami dorośli, bo młodzież pewnie uważała to za obciachowe. Przynajmniej moi
znajomi by tak pomyśleli.
Zastanowiłam się chwilę.
Racja, Lauren i reszta wyśmialiby
mnie gdybym chciała pójść na coś takiego. Ale Louis i jego paczka? Miałam silne
przeczucie, że z nimi było inaczej. Sam fakt jak wyglądała ich impreza na plaży
w porównaniu do tych, na jakie zwykłam chodzić w Dublinie był swego rodzaju
dowodem na to, że to Lasan mogło być dla nich interesujące. Plaża, muzyka,
ognisko, alkohol – wszystko się pokrywało.
Rozmyślając tak o tym, przypomniałam
sobie wreszcie gdzie słyszałam tę nazwę. Duine. To on mi o tym powiedział w
jednym ze swoich listów. Napisał, że tam będzie.
Skoro tak, mnie też nie mogło tam
zabraknąć.