1 grudnia 2013

Rozdział 2: Szum morza, zrzędliwe mewy.


                Dzień wyjazdu do Ardamine nastał bardzo szybko. Właściwie to wybraliśmy z rodzicami najbliższą, możliwą datę, która przypadła na tydzień po zakończeniu roku szkolnego. Finalnie zgodziłam się pojechać do wujków, z tym że nie na całe wakacje, jak początkowo zakładał plan mamy, a jedynie na miesiąc, mimo wszystko wydawała się być szczęśliwa, że koniec końców zaakceptowałam ten pomysł. Wciąż nie byłam pewna czy to „to”, czy faktycznie powinnam odpocząć akurat tam. Miałam mieszane uczucia, które później przeszły w całkowicie neutralne. Momentami odczuwałam, że to będzie coś wyjątkowego, wtem znów łapało mnie przekonanie, że zapuszczę korzenie w swoim tymczasowym pokoju, a moja depresja się pogłębi, natomiast jeszcze potem wyszłam z założenia, że nie ma najmniejszych szans, że w „takiej dziurze” mogłoby wydarzyć się coś nadzwyczajnego, a ja jedynie spędzę te trzydzieści dni w okropnie nudnej rutynie.
                Wbrew mojej woli w głowie zaczęły mi się kłębić myśli dotyczące Lauren, Maxa i paru innych osób, a to za sprawą ich ostatniej wizyty pod moim domem. Potrafiłam leżeć godzinami w łóżku, próbując zasnąć, lecz nękające mnie wizje, w których główną rolę odgrywała tamta dwójka, a także niektóre sceny z przeszłości nie dawały mi spokoju. Sama utrata stypendium i podłe samopoczucie dało mi w kość i wycisnęło ze mnie najgorsze emocje, a dodatkowo otrzymałam kolejną porcję równie paskudnych i negatywnych uczuć od ludzi, których miałam za bliskie mi osoby. Jednak nie umiałam znienawidzić Maxa. A może podświadomie tego nie chciałam... Ta cała sytuacja była dla mnie zbyt skomplikowana, aby orzec jasno jakie jest moje ostateczne stanowisko wobec tego, co się stało. Z jednej strony pragnęłam go zobaczyć z całego serca, a z drugiej świetnie zdawałam sobie sprawę z tego, jak bolesne mogłoby to być. Na samą myśl o takim spotkaniu robiło mi się niedobrze, dosłownie. W okolicach brzucha pojawiał się ścisk, robiło mi się gorąco i zbierało na wymioty. Modliłam się, aby ta reakcja minęła jak najprędzej.
                Lauren wreszcie przestała do mnie wydzwaniać i pisać jak oszalała, wszystko wskazywało na to, że tym razem obraziła się na amen. Jakoś nie bardzo mi to przeszkadzało, wręcz przeciwnie, cieszyłam się, że mam ją z głowy.
                Wydawało mi się, że już nic nie trzyma mnie w Dublinie, ale gdzieś tam przyczepiła się do mnie ostatnia, strasznie cieniutka niteczka, a imię jej brzmiało Cathy.
                - Darcy!
                Podczas pakowania drugiego z kolei bagażu dotarło do mnie wołanie mamy. Przerywając jakże zajmującą czynność, opuściłam pokój, aby sprawdzić o co chodzi. Wystarczyło, że znalazłam się przy samych schodach, a u ich dołu dojrzałam nieśmiało uśmiechniętą dziewczynę z kruczoczarnymi, krótkimi włosami. Jej obecność zdecydowanie niczego mi nie ułatwiała.
                Na jej widok zwolniłam tempo, a raczej całkowicie się zatrzymałam i wpatrywałam się w nią nie tyle co zaskoczona jej wizytą, a nieco zaniepokojona. Jeśli się zjawiła i nie wiedzieć czemu została wpuszczona do środka, nie miałam wyjścia, musiałam z nią porozmawiać i należycie się pożegnać.
                - Cześć, Cathy – mruknęłam niemalże niesłyszalnie. Ostatnim razem rozmawiałyśmy twarzą w twarz miesiąc wcześniej, dlatego towarzyszył mi niewielki dyskomfort. Miałam wrażenie jakbym miała do czynienia z zupełnie obcą mi osobą, choć w gruncie rzeczy znałyśmy się doskonale, może i nawet lepiej i dogłębniej niż z samą Lauren. Naszła mnie wtedy pewna myśl, a mianowicie: Dlaczego to Lauren zawsze była dla mnie tą najważniejszą i to ją owiałam mianem przyjaciółki, skoro w każdej kryzysowej sytuacji murem stała za mną Cathy? Czy naprawdę potrzebowałam tak nieprzyjemnego doznania jakim była zdrada, aby to sobie uświadomić?
                - Co tutaj robisz? - zapytałam jak najmilszym tonem, aczkolwiek było to dla mnie nadzwyczaj trudne. Domyślałam się po co się zjawiła, ale nie wiedziałam co powiedzieć, a milczenie powoli stawało się dla mnie uciążliwe.
                - Twoja mama do mnie zadzwoniła – odpowiedziała jakby z lekkim poczuciem winy, że zdecydowała się przyjść, wiedząc, że zapewne mi się to nie spodoba.
                Westchnęłam ciężko, ale nie miałam siły złościć się na mamę. Może i poniekąd zrozumiałam dlaczego to zrobiła.
                - Wejdziesz na górę? - spytałam, posyłając jej niemrawy, lecz szczery uśmiech, a w odpowiedzi uzyskałam to samo, lecz w lepszej wersji.
                - Jasne – powiedziała z ulgą i zaczęła wdrapywać się bezszelestnie po schodach.
                Przez dłuższą chwilę siedziałyśmy w moim pokoju nie odzywając się do siebie, co faktycznie zaczęło mi przeszkadzać, więc zmusiłam się do rozpoczęcia rozmowy i o dziwo nie było tak źle, jak sobie to wyobrażałam. Może i na początku nie szło mi najlepiej, ale z czasem odrobinę się „rozkręciłam” i zakopałam ten dziwny dystans, który wytworzyłam między sobą a innymi.
                Rozmawiałyśmy o różnych rzeczach, Cathy opowiadała mi między innymi o tym, co działo się pod koniec szkoły. Nie wiedziałam o tym wcześniej, ponieważ nie pokazywałam się tam zbyt często i nie wdawałam się w interakcje z ludźmi, pojawiłam się jedynie na zakończeniu roku, oczywiście zmywając się z powrotem do domu zaraz po ceremonii.
                - Mówiłaś Lauren o wyjeździe? - zapytała w pewnym momencie Cathy, a moje jako tako dobre samopoczucie migiem wróciło do ponurej postaci, jaką ostatnimi czasy zwykłam nazywać normą.
                - Nie – przyznałam otwarcie, a zarazem całkiem dobitnie. Nie czułam potrzeby informowania jej o tym, nie widziałam w tym także sensu. Czy byłam w Dublinie, czy w Ardamine nie robiło to większej różnicy, tak czy owak nie odezwałabym się do niej z wiadomych przyczyn. Nie miałam zamiaru powtarzać tego po raz setny, zresztą Cathy znała sytuację na tyle dobrze, żeby to pojąć.
                - Pewnie się obrazi – powiedziała z przekąsem, udając przy tym charakterystyczne dla Lauren skrzywienie się, sprawiając tym, że nie mogłam się powstrzymać i zaśmiałam się cicho pod nosem. Dziewczyna dołączyła do mnie i po sekundzie obie chichotałyśmy.
                Poczułam wtedy wewnątrz siebie coś na kształt ciepła, jakie ogarnia człowieka, gdy niespodziewanie przytrafi mu się coś miłego. W tamtej chwili przeszło mi przez myśl coś, co niestety utknęło w gardle i za żadne skarby nie chciało się przez nie przecisnąć. Coś, co chciałam powiedzieć, ale nie byłam w stanie.
                - Będę tęsknić – szepnęła Cathy, zupełnie jakby wyciągnęła mi te dwa słowa z głowy. Spojrzałam na nią z lekkim żalem.
                - Wracam za miesiąc.
                - Mam nadzieję, że szybko minie.
                Też na to liczyłam. Ponadto chciałam, żeby pobyt w Ardamine zmienił cokolwiek na lepsze. Choćby jedną, malutką rzecz.
                Poprosiłam Cathy, aby poszła do domu zanim wyjadę. Nie chciałam, aby smutna Prince stojąca na podjeździe mojego domu była ostatnią rzeczą, jaką zobaczę w Dublinie. Chociaż wyjeżdżałam na tak krótki czas, czułam się jakbym miała wrócić nie wiadomo kiedy. Taka moja natura, lubiłam dramatyzować.




                Był koniec czerwca, a deszcz nie opuszczał nas na krok. Ostatni tydzień obfitował w opady najbardziej, a szczególnie dzień mojego wyjazdu. Kiedy przestało padać, ten odpoczynek trwał zaledwie godzinę, wtem niebo znów rozpłakało się na dobre. Czyżby Dublinowi było przykro, że go opuszczam?
Do Ardamine odwiózł mnie ojciec. Akurat tamtą sobotę miał wolną, tymczasem mama od rana siedziała w pracy w związku z czym musiałyśmy pożegnać się w przeddzień wieczorem. Nie rozkleiła się, całe szczęście. Życzyła mi jedynie udanego pobytu i prosiła, żebym nie uprzykrzyła życia ciotce, ta uwaga właściwie odrobinę mnie rozbawiła. Zabrzmiało to całkiem zabawnie w jej ustach.
                Całą drogę słuchaliśmy radia, które ojciec włączył, tylko po to, żeby nie denerwować się ciszą panującą pomiędzy nami. W pewnym momencie do mych uszu dotarły pierwsze dźwięki jednej z ulubionych piosenek Franka, „Too Shy” zespołu Kaja Goo Goo. Mężczyzna podrygiwał wesoło w rytm utworu, robiąc przy tym komiczne miny, a kiedy Limahl zaczął śpiewać pierwszą zwrotkę, ojciec dołączył do niego jeszcze bardziej się wczuwając. Kiedy zorientował się, że go obserwuję speszył się nieco i przestał, mimo to chwilę później kątem oka widziałam jak jego usta nadal się ruszają. Nie było mi do śmiechu, a jego humor zamiast mi się udzielić, raczej mnie zirytował. Odwróciłam się w stronę okna i przyglądałam się płynnie falującemu krajobrazowi. Zdążyliśmy już wyjechać z miasta, więc jedynym widokiem, jakim mogłam się uraczyć były łąki, pola i kilka domów na krzyż w oddali. I pomyśleć, że wkrótce miało to być moim chlebem powszednim. Takie nic. Spokój, pustka, wiatr, szum morza, zrzędliwe mewy. Miałam wrażenie, że ten cały, wszechobecny spokój przytłoczy mnie stokroć bardziej niż hałas stolicy i to właśnie był ten czynnik, który mi przeszkadzał. W gruncie rzeczy to wszystko mogło być przyjemne i urokliwe, ale nie w zaistniałych okolicznościach.
                Aby dostać się do samego Ardamine, wcześniej trzeba przejechać przez główną drogę w Riverchapel, pobliskim mieście liczącym niespełna dwa tysiące mieszkańców. To tam ludzie z pobliskich wiosek robią zakupy i korzystają z wszelkich usług. W sumie, można by określić Ardamine i resztę jako „przedmieścia” Riverchapel, ze względu na niewielką odległość, jaka je dzieli.
                Przejeżdżając Main Road, stwierdziłam, że jedyną rzeczą, która uległa zmianie w ciągu ostatnich dwóch lat był wygląd głównego placu. Znajdujący się na samym jego środku zegar nie stał już samotnie, nie był także obdrapany i w opłakanym stanie, a został dokładnie odrestaurowany. Zarówno tarcza, jak i pokrywająca go farba aż lśniły z nowości, natomiast sunąca wokół niego kamienna ławka i kolorowe kwiaty prezentowały się całkiem nieźle. Poza tym nowym elementem zwróciłam także uwagę na parę sklepów, które zdarzało mi się odwiedzać, co przywołało do mojej głowy kilka znajomych twarzy, na przykład pana Totenmore'a, właściciela sklepu rybnego, czy też Molly Whitemann pracującą za ladą u pani Sullivan latem dwutysięcznego dziewiątego.
                - Trochę się tu zmieniło, nie? - zagadnął tata, wyrywając mnie tym samym z rozmyślań dotyczących Molly. Zapewne zauważył, że przyglądam się miastu z wyraźnym zainteresowaniem i zamierzał to wykorzystać.
                - Trochę – przyznałam cichym mruknięciem i znów zwróciłam się w stronę szyby, a moim oczom ukazała się tabliczka z napisem „Ardamine 8km”, na widok której moje wnętrzności postanowiły zatańczyć zumbę, jednocześnie dając mi tym do zrozumienia, że im dalej zawędrujemy, tym bardziej będę się martwić. A czym? Sama chciałam to wiedzieć.
                Mijaliśmy kolejne, identyczne, smutne, białe domy stojące na poboczach, a ja czułam jakby zamykano mnie w jakiejś klatce. Z każdym kolejnym przebytym metrem klucz przekręcał się coraz bardziej i nic nie mogłam na to poradzić.
                Kiedy samochód zatopił się pomiędzy dość wysokimi drzewami rosnącymi po bokach wąskiej drogi, zaczęłam niespokojnie odliczać minuty do momentu, w którym wyłonimy się zza górki, a tuż za nią ujrzę kolejną tabliczkę, tę z dużym, czarnym napisem informującym, że jestem na miejscu. W Ardamine.
                Gdy tylko skręciliśmy w Evergreen, droga zmieniła się z kamiennej w piaszczystą i pełną dziur, a domy po bokach przeobraziły się w puste i jakże ciche pola. Na samym końcu znajdowała się stadnina wujków i jeszcze jedno gospodarstwo, które z każdą sekundą były coraz bardziej widoczne. Przeważnie w tych okolicach na drodze nie było żywej duszy, bo po co ktoś miałby się zapuszczać na ten koniec końców? My jednak mieliśmy zaszczyt ujrzeć tę niezwykłą anomalię, jaką był młody chłopak jadący na rowerze po tej okrutnie nierównej powierzchni. Sama nie wiem dlaczego aż tak bardzo przykuł moją uwagę i czemu pamiętam szczegółowo jak był ubrany, a nawet jakiego koloru był jego rower. Zwykły, górski, ciemno granatowy z jakimś obdartym, jasnym napisem, prawdopodobnie nazwy marki lub modelu. Bez błotników, co pewnie uprzykrzało mu poruszanie się w porach deszczowych takich, jak ta wówczas panująca. Wydawał się też być dla niego za mały, więc może pożyczył go od kogoś, aby coś załatwić? Naturalnie najpierw widziałam go tylko tyłem, ale kiedy go mijaliśmy nie wiedzieć czemu, obróciłam się. Miał na sobie czarne spodnie, białą koszulkę i oliwkowe kalosze sięgające połowy łydek, zaś na ramiona zarzucił kurtkę tego samego koloru, której kaptur powoli zsuwał mu się z głowy. Krótka, blond grzywka opadała co rusz niedbale na jego czoło za sprawą złośliwego wiatru, a policzki poróżowiały delikatnie od zimna, dodając mu uroku. Z początku jego wzrok wybiegał gdzieś daleko ponad koniec klifu, na morze, lecz gdy wyjechaliśmy przed niego przeniósł go na mnie, a wtedy poczułam jakby coś mnie zamroziło, doszczętnie sparaliżowało. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak nad wyraz głębokim spojrzeniem, w dodatku błękit jego tęczówek był tak niemożliwie intensywny, że śmiało można było określić go mianem wyjątkowego. Ta cała scena nie trwała zbyt długo, choć i tak te kilka sekund wystarczyło, aby ta jedna chwila zdążyła zapuścić korzenie w mojej pamięci i zagościła w niej na dobre.
                Wróciłam z powrotem do rzeczywistości akurat, gdy ojciec wjeżdżał w ostatnią, wąską dróżkę prowadzącą wprost pod dom wujków, w duszy dziękując mu, że powstrzymał się od jakiegokolwiek komentarza odnośnie mojego nietypowego zachowania.
                Zatrzymaliśmy się na podjeździe, zaraz obok auta wujka Devina, a mnie wydawało się, że zaraz zwrócę śniadanie. Ojciec bez zbędnego ociągania się, od razu wysiadł i udał się na tył samochodu, aby wyciągnąć moje walizki z bagażnika, natomiast ja siedziałam nieruchomo jeszcze trochę, wpatrując się w spokojne morze i starałam się przekonać siebie samą, że nie zgniję tu jak skórka od banana wyrzucona w lesie, niestety wrażenie, że właśnie zostałam zamknięta w klatce mnie nie opuszczało. Z amoku wyciągnęło mnie szczekanie psa, na które mimochodem odwróciłam się w stronę domu.
                Ellie i Devin stali na werandzie z szerokimi uśmiechami, a tata z trudem dawał sobie radę, jednocześnie targając mój bagaż i opędzając się od wesoło kręcącego mu się pod nogami psa. Zobaczywszy zwierzaka otworzyłam szerzej oczy, a na moje usta wkradł się lekki uśmiech. Czym prędzej otworzyłam drzwi auta i wychodząc z niego zaledwie jedną nogą już krzyknęłam radośnie:
                - Spine!
                Wilczur obrócił się w błyskawicznym tempie i rozpoczął swój szaleńczy bieg, wpadając na mnie z impetem i omal nas nie przewracając. Zmierzwiłam jego króciutką, jasną sierść, która była wilgotna, co wskazywało na to, że spędził ostatnie godziny na dworze w deszczu albo wytarzał się gdzieś w mokrej trawie.
                - Ty staruszku, ale za tobą tęskniłam – powiedziałam do niego i nie zważając na to czy jest mokry i brudny przycisnęłam swoją twarz do jego mięciutkiej szyi i przytuliłam go z całych sił.
                - Zostaw trochę tej miłości dla nas! - zawołał Devin, a ja nie potrafiłam na to zareagować inaczej, jak przyjaznym uśmiechem. Otóż to. Znów się uśmiechnęłam.




                Zaraz po przywitaniu się z wujkami i zaniesieniu walizek do mojego tymczasowego pokoju, nadszedł czas na obiad. Odkąd pamiętam Ellie świetnie gotowała, do tradycyjnych dań dodawała swoje trzy grosze i zawsze wychodziło z tego coś przepysznego. Zasiedliśmy do stołu w nie najgorszej atmosferze. Nie wisiała nad nami mordercza czy też depresyjna aura. Nie miałam w planach się tak ekscytować i na wstępie zrzucać z siebie tysiąca emocji, ale nie mogłam nic poradzić na to, jak zadziałała na mnie obecność Spine'a. Uwielbiałam tego psa, kochałam go całym swoim, małym serduszkiem i za nic w świecie nie obdarzyłabym tak wielkim uczuciem żadnego innego zwierzaka. Przez to ciągłe zamartwianie się i doszukiwanie się negatywów w przyjeździe do Ardamine, zapomniałam o nim. Kompletnie nie przyszło mi do głowy, że Spine wciąż żyje i ma się dobrze. Ciekawa byłam co jeszcze mi umknęło.
                - Po obiedzie zrobimy sobie małą wycieczkę – powiedziała ciotka Ellie w przerwie między pierwszym a drugim daniem. - Zaszło tu kilka zmian.
                Domyślałam się o co jej chodziło, w końcu mama wspomniała mi o remoncie i nowych nabytkach, a także paru innych rzeczach. Już wchodząc do domu zdążyłam zauważyć inny kolor ścian w korytarzu, czy parę nowych mebli, choć jedna z większych zmian dopiero co przygotowywała się do objawienia mi się.
                Z grzeczności pomogłam ciotce z uprzątnięciem stołu, przy okazji częstując Spine'a resztkami, za które wydawał się być niezmiernie wdzięczny i ucieszony, ponieważ nie przestawał machać ogonem, zaś jego oczy aż błyszczały ze szczęścia. Po raz setny pogłaskałam go po grzbiecie, po czym zabrałam się za resztę naczyń czekających na mnie w jadalni.
                Obraz rozciągający się za oknem znajdującym się zaraz nad zlewem przedstawiał jedną, wielką pustkę. Ogrom intensywnie zielonej trawy i zimne, ponure niebo zlewające się z morzem, gdzieś tam, na dalekim horyzoncie. Nic poza naturą. Absolutnie nic.
                Myłam naczynia jak maszyna, łapiąc jeden talerz za drugim i zamiast skupić się na wykonywanej czynności, wpatrywałam się tępo przed siebie. Tak dobrze znajome mi uczucie powróciło i naraz zawładnęło zarówno moim ciałem, jak i umysłem.
                W głowie dryfowały mi na przemian te same słowa, podrażniając mój dotychczas w miarę dobry humor.
                Miałam Spine'a. Miałam tylko jego i swoje chore myśli. Jak miałam przetrwać miesiąc pod kloszem, w nicości? Przysięgam, ten cały wszechobecny spokój przytłaczał mnie milion razy mocniej niż gwar stolicy. Wciąż to sobie powtarzałam z irytacji. Sama nie potrafiłam sobie tego wyjaśnić jak to możliwe, że mój smutek przeplatał się tak zgrabnie właśnie z irytacją, a melancholia ze złością. Momentami miałam wrażenie, że coś było ze mną nie tak. I tak nie wiedziałam jak odnaleźć lekarstwo na ten okropny stan, w jaki sama się wplątałam. Ugrzęzłam w nim jak truskawka w deserze z galaretki i choćbym nie wiadomo jak bardzo tego pragnęła, na tamtą chwilę nie mogłam się uwolnić. Nie byłam jeszcze gotowa. Przynajmniej tak sobie wmawiałam, bo tak było łatwiej.
                - Skończyłaś?
                Nagle ni stąd, ni zowąd w kuchni pojawiła się Ellie, która swoim pogodnym głosem uwolniła mnie od kolejnego niepotrzebnego zadręczania się.
                - Tak, zaraz przyjdę – odparłam, gdy zorientowałam się, że trzymam w ręce ostatni kubek. Wytarłam go suchą szmatką i starając się o przywrócenie choć odrobinę pozytywnego myślenia, poszłam na korytarz, gdzie czekała na mnie ciotka.





                Buzia ciotki Ellie prawie wcale się nie zamykała. Kobieta ciągnęła opowieść za opowieścią, nie zważając na to czy w ogóle jej słucham, czy może już dawno odpłynęłam myślami gdzieś indziej. Co prawda niektóre z rzeczy, którymi postanowiła się ze mną podzielić nie należały do najciekawszych, to z drugiej strony pośród jej historii znalazły się i takie, co wydały mi się interesujące. Między innymi nader krótkie wzmianki o ludziach, których znałam.
                Na wstępie naszej „wycieczki” pokazała mi wszystkie wyremontowane pokoje, mówiła o problemach z wyborem farb czy dopasowaniu firan i mebli. Typowy, kobiecy słowotok. Czasem próbowała wciągnąć mnie jakoś w rozmowę, ale zauważywszy, że nie jestem zbyt skora do obszernego komentowania czegokolwiek, poprowadziła swój monolog do końca.
                Tymczasem wuj Devin i tata siedzieli wygodnie w salonie, popijając brandy i zapewne dyskutując zacięcie o sprawach, które niekoniecznie wciągnęłyby mnie i ciotkę.
                Po przedstawieniu nowego oblicza domu nadszedł czas na odwiedzenie stajni. Rzekomo została nieco rozbudowana i odnowiona. Nie wnikałam skąd Falleyowie mieli na to fundusze, ale mogłam być pewna, że nie zadłużyli się, aby tego wszystkiego dokonać. Podejrzewałam, że dość długo musieli zbierać pieniądze z mistrzostw, szkółki jazdy i innych rzeczy związanych z końmi. Może i nawet udało im się dokonać jakiegoś opłacalnego transferu.
                Zbliżając się do stajni do mych nozdrzy dotarł specyficzny i niezbyt przyjemny zapach, do którego można było się szybko przyzwyczaić, jeżeli przebywało się tam tak często, jak ja niegdyś.
                - Kupiliśmy ostatnio trzy konie. - Jeszcze zanim weszłyśmy do środka Ellie zaczęła następną anegdotkę. - Jeden był w opłakanym stanie, ale Ben się nim zaopiekował i powoli dochodzi do siebie.
                Na dźwięk czyjegoś imienia zmarszczyłam czoło nie bardzo wiedząc o kim mowa. Przedzierałam się przez najskrytsze zakamarki swojego umysłu, lecz za żadne skarby nie przypominałam sobie żadnego Bena. Sama nie do końca wiedziałam czemu aż tak mnie to zaintrygowało i czemu aż tak chciałam wiedzieć kim jest ów bohaterski Ben. Nie od razu odważyłam się o to zapytać, jednak koniec końców ciekawość zwyciężyła.
                - Kto to Ben?
                - Ach, no tak! - Ciotka zawołała jakby moje pytanie ją nagle oświeciło. - Zapomniałam, że ostatnio byłaś tu dwa lata temu. Ben pracuje dla nas latem. Zajmuje się końmi, stajnią i czasem uczy też jazdy.
                Przyjęłam tę jakże zwięzłą notę biograficzną chłopaka, a może mężczyzny, ale nie odważyłam się spytać o jego wiek. Pozostało mi jedynie spekulować. Byłam gotowa na to, że obraz, jaki wytworzyłam wtedy w swojej wyobraźni zdecydowanie odbiegnie od rzeczywistości, a Ben okaże się czterdziestoletnim facetem z siwiejącymi zakolami i wielkim, kartoflanym nosem. Wolałam zostać przy swojej eleganckiej i wyszukanej wizji młodego, przystojnego chłopaka.
                - Właściwie to powinien się gdzieś tu kręcić, to go poznasz – dodała Ellie, a ja nie wiedzieć czemu nieco się poddenerwowałam. Owszem byłam diabelnie ciekawa jego wyglądu, to normalne, ale mimo to nie byłam gotowa na wchodzenie w interakcje z ludźmi, albo byłam, ale wolałam myśleć, że nie.
                Moje obawy prędko przeminęły, ponieważ, jak okazało się minutę później tajemniczy Ben wziął jednego z koni i pojechał na przejażdżkę, na co wskazywał pusty boks. Zabrał ze sobą akurat Spoona. Aż dziwne, że wujek Devin pozwolił mu na jeżdżenie na nim. Spoon był wyjątkowy pod każdym względem, a szczególnie dlatego, że był pierwszym koniem, jakiego kupili.
                - Jeśli będziesz chciała pojeździć, a nas nie będzie w pobliżu, poszukaj Bena. Przeważnie tylko nasza trójka się tutaj kręci, więc na pewno go rozpoznasz – kontynuowała ciocia Ellie z uśmiechem, a ja przyjęłam tę informację do wiadomości.
                - Mogę pójść ze Spinem na spacer? - spytałam, kiedy nasza przechadzka dobiegła końca. Ellie nie miała nic przeciwko, więc bez wahania poszłam po psa i cieplejszą bluzę, bo zważywszy na wieczorną porę zrobiło się znacznie zimniej.
                Szłam wolnym krokiem w kierunku zejścia na plażę, a Spine biegał jak szalony kilka metrów przede mną. Pogoda nie była najlepsza bowiem wiatr robił się coraz silniejszy, a deszcz chyba zbierał się na powrót. Jednak morze wyglądało cudownie. To jedno słowo idealnie oddawało ten niesamowity widok. Przystanęłam na moment przy końcu klifu i przymknąwszy oczy, oddałam się w ramiona Ardamine. Szum morza, dźwięk fal uderzających o skały, złośliwe ujadanie mew... Doprawdy sądziłam, że to wszystko przygniecie mnie stokroć bardziej niż trąbienie samochodów, pisk opon, czy gwar uliczny, a jednak stojąc tak wtedy, odniosłam wrażenie, że tak jakby zostałam... Oczyszczona. A Przynajmniej tymczasowo.
                Otworzyłam oczy i zorientowałam się, że Spine jest już na dole, na plaży, więc nie zwlekając dłużej ruszyłam dość wąską i stromą ścieżką w dół. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam będąc na plaży było złapanie jakiegokolwiek kijka i rzucenie go jak najdalej, aby pies miał jakąś frajdę z naszego wspólnego „wypadu”. Podążałam tak przed siebie, wzdłuż brzegu co jakiś czas biorąc od Spine'a kij i znów go rzucając, aż doszliśmy na sam koniec, gdzie nie było niczego prócz skał. Przyjrzałam się im dokładnie i zdałam sobie sprawę, że pośród nich znajduje się przecież jaskinia, w której byłam kiedyś z wujkiem Devinem. Nie wiedzieć czemu zapragnęłam tam wejść, tak po prostu, z czystej ciekawości. Bardzo ostrożnie wspięłam się po pokaźnych rozmiarów kamieniach, przy okazji brudząc sobie spodnie, ale nie koniecznie mi to przeszkadzało. Natomiast mój czworonożny przyjaciel stał pokornie nieopodal i przyglądał się moim poczynaniom, przekrzywiając głowę na bok i patrząc na mnie z zaintrygowaniem.
                - Zaraz wracam, Spine, poczekaj na mnie – powiedziałam do niego zupełnie jakby był człowiekiem, aby go nieco uspokoić, po czym zapuściłam się w głąb jaskini.
                Było ciemno, ponuro i wilgotno, to oczywiste. Było także pusto, bo cóż mogłoby się mieścić między skałami? Sama nie wiem czego się spodziewałam. Naczytałam się za dużo książek.
                Wciąż szukając czegoś nadzwyczajnego, postawiłam kolejny krok, w ogóle nie zachowując odpowiedniej ostrożności, co doprowadziło do niezbyt przyjemnego upadku poprzez poślizgnięcie się. Uderzyłam twarzą o mokry i okrutnie brudny kamień pokryty jakimiś glonami, omal nie wpadając do wody. Po środku groty była niewielka szczelina, miała może z niecały metr szerokości, a jak była głęboka to już zagadka. Jakimś cudem udało mi się w porę zaprzeć nogą o drugi skraj, w zasadzie zupełnie przypadkowo. Przez moment tkwiłam tak przytulona do zimnej skały, oddychając szybciej i dziękując wszechmocnemu losowi za uratowanie mi tyłka. Cóż by to była za żałosna śmierć, z własnej głupoty. A może i nie śmierć, kto wie gdzie zaczynało się dno. W każdym razie z ogromną uwagą i ostrożnością zabrałam się za powrót do pozycji stojącej i wtedy spostrzegłam coś interesującego. Przy samym dole, w ścianie naprzeciw mnie był mały otwór, a w nim zdawało mi się, jakiś przedmiot, choć nie byłam do końca pewna. Z lekkim trudem podciągnęłam się na równe nogi i nie tracąc ani sekundy, kucnęłam przy owej dziurze, wsuwając w nią rękę, aż dotknęłam czegoś chłodnego i chyba mokrego. Miałam jedynie nadzieję, że nie jest to żaden kolosalny krab albo cokolwiek innego, wykazującego oznaki życia i mogącego mnie uszkodzić. Niezidentyfikowany obiekt nie poruszył się, co było jak najbardziej dobrym znakiem, dlatego też zdecydowałam się go wyjąć.
                Była to puszka. Średnich rozmiarów puszka po kawie w kształcie prostopadłościanu. Zniszczona, obdrapana, brązowa z pierwotnie białym, teraz szarym logiem Bewley's, obrazkiem przedstawiającym jedną z kawiarni o tej samej nazwie i z napisem „Irish Creme Coffee”. Irlandzka tradycja. Każdy Irlandczyk znał tę markę i ten niepowtarzalny smak. Mnie przyszło go poznać dopiero, gdy miałam piętnaście lat.
                Zanim otworzyłam swoje znalezisko, zastanawiałam się nad jego zawartością, chociaż mogłam być pewna, że kawy w środku nie zastanę. I cóż, nie myliłam się bowiem tajemnicza puszka skrywała coś doprawdy unikatowego.







________________________________________
                Dobry wieczór, kochani :D Znów mnie nie było sto lat, a to między innymi dlatego, że zużyłam cały internet i przez tydzień byłam odcięta. Nie mogłam wytrzymać, musiałam obejrzeć 1D Day...                Przepraszam za błędy, powtórzenia, to jeden z trudniejszych rozdziałów. Początki zawsze są ciężkie.
                Darcy w sumie sama nie do końca wie o co jej chodzi, ale miejmy nadzieję, że wreszcie to sobie uświadomi :D Mamy wzmiankę o Benie i tajemniczego blondyna na rowerze i raczej wszyscy wiedzą o kogo chodzi XD Nie wiem co tu jeszcze napisać, hmm.. Rozdział jakoś nie specjalnie mi się podoba, jedyny fragment, który jest w miarę dobry to właśnie scena z blondynem.
                Dziękuję z całego serduszka za komentarze pod poprzednim odcinkiem! :D
                Pozdrawiam i do napisania, Meadow c:  

12 komentarzy:

  1. Aaaaa! Spędziłam 19 lat na morzem i przysięgam na wszystko co mi drogie, że gdybym wpadła mordką na mokrą, oglonioną skałę stwierdziłabym: Chrzanię to! I wyszła czym prędzej z rzeczonej jaskini, ale widocznie, nasza mała, załamana bohaterka ma jakieś zapędy masochistyczne, że pchała się dalej w tą ciemną, mokrą jamę. Ale to jej wybór, nie mój.

    Właśnie, o co chodzi Darcy? Nie rozumiem jej. Jest załamana, ale w głębokim poważaniu ma wszystkie wyciągnięte w jej kierunku ręce. Upiera się w tym pławieniu się w swoim cierpieniu, jakby to była najdroższa jej sercu rzecz. No, nic dodać nic ująć - ucieleśnienie kobiecości w jednym blond ciałku.


    Podoba mi się jak diabli lokalizacja opowiadania. Zawierasz w jednym miejscu to co kocham, czyli plażę, morze i konie. Nawet znam takie miejsca, które opisujesz, więc moja wyobraźnia jest na na prawdę wysokich obrotach, gdy czytam złożone przez ciebie zdania. Do diabła, nawet czuję zapach stajni i widzę powieszone na ścianach wędzidła i resztę niezbędnego oporządzenia dla konia. Więc to się chwali, Meadow, to się chwali.


    Ciekawe jaką role odegra w dalszych wątkach opowiadania Cathy? A może ma tylko symbolizować tęsknotę Darcy za domem? I czy tajemniczy blondyn na rozklekotanym rowerze oraz wprowadzenie młodego przystojnego stajennego ma oznaczać trójkąt miłosny?

    Nie zabijaj mnie za podejrzewanie trójkąta miłosnego! Wszędzie je widzę, bo w końcu pisałam pracę maturalną na ten temat. I nadal mnie jara, chociaż matura dawno odeszła w niepamięć.

    To by było, tyle, wiesz, że jestem zachwycona tym co napisałaś i teraz czekam na kolejną publikację na hesti lub tu.

    Pozdrawiam, ściskam i wysyłam buuuziaki.

    M.K

    OdpowiedzUsuń
  2. Tyle czekania! Ale warto było. Bardzo mi się podoba, jak opisałaś krajobraz, który teraz otacza Darcy. Taka wokół niej idealnie odzwierciedla jej wewnętrzne przeżycia, podkreśla nam stan w jakim ona się znajduje. Przyjemnie się to czyta! No i mamy zalążek Nialla, co najważniejsze. I tajemniczego Bena, który pewnie będzie cały czas obok niej. W końcu pracuje u wujków Darcy. Od razu kojarzy mi się to z jakimś dramatem, haha.
    Czekam na następny <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Hm, chyba z połowę rozdziału czytałam już z wyprzedzeniem, więc miałam ogólny zarys tego, co się w nim wydarzy. Całość jest naprawdę bardzo dobra. Lubię główną bohaterkę, co jest przyjemną odmianą po Nancy, której jak sama wiesz, nie cierpię. XD W każdym razie.. Jeśli chodzi o samą treść rozdziału, to kuuuurde. Ileż ja bym teraz dała, aby znaleźć się w takim miejscu jak Ardamine. Idealnie wyobraziłam sobie jak tam wygląda. Począwszy od drogi, która tam prowadzi, przez stajnię, kończąc na plaży i jaskini. To znaczy, że dobrze to opisałaś. Scena z tym tajemniczym blondynem.. Czuję, że to nie kto inny, jak Niall. Wiem, niezły ze mnie Sherlock. XDDD Ogólnie rozpisałabym się bardziej, ale jestem zmęczona i mi się nie chce. Poza tym dobrze wiesz do dokładnie myślę na temat tego rozdziału, bo pisałam Ci na fb. :D Więc ślę całusy i tyle. <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy, ale za to możemy śmiało, bez najmniejszego wahania powiedzieć, że było warto. To na pewno!
    Kochana, co ja mogę Ci powiedzieć? Wydaje mi się, że doskonale zdajesz sobie sprawę, że tym opowiadaniem trafiłaś w dziesiątkę. Tak jakby pomysł na nie był w Twojej głowie od długiego czasu, dzięki czemu każdy szczegół jest dokładnie zaplanowany i wszystko jest po prostu perfekcyjne. Nie wspominając o Twoim genialnym stylu pisania. Masz talent, po prostu!

    Ach, no i mamy również tajemniczego blondyna. Ciekawe, kto to. Haha! Zupełnie nie mam pojęcia :P

    Moja droga Meadow, dziękuj Ci za ten cudowny rozdział. Mam nadzieję, że nowy dodasz z ekspresową prędkością i nie będziemy musieli umierać w oczekiwaniu. Haha! ;)
    Dziękuję również za komentarze u mnie. Oczywiście, od razu na niego odpisałam.

    Pozdrawiam serdecznie i życzę weny!

    OdpowiedzUsuń
  5. G-E-N-I-A-L-N-E! I ♥ it! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Przyznam rację, że scena z blondynem jest fantastyczna, ale nie powiem, że reszta jest jakoś tak gorsza, bo to nie prawda, jest równie dobra. Faktycznie Dracy na razie wydaje się być strasznie trudną do zrozumienia bohaterką, ale nie przeszkadza mi to, wręcz przeciwnie.
    Początki są trudne, prawda, ale myślę, że jak zawsze radzisz sobie świetnie i jestem zadowolona, że jednak zdecydowałam się tutaj wpaść. Dzięki ci Boże. Z resztą, największość słabość mam właśnie do Niallera, ale nie ważne.
    Myślę, że pomysł tego opowiadania w twojej głowie jest równie świetny, jak te rozdziały które już tutaj się pojawiły. Czekam z niecierpliwością na kolejny! Życzę Ci ogromnej weny! :)x

    OdpowiedzUsuń
  7. Nareszcie udało mi się nadrobić tego bloga, nie wiem jakim cudem zawsze zapominałam, że już nie wspomnę o tym, że nie zwracałam uwagi na wielki jak byk napis "NOWY BLOG" XD Ale już wspominałam Ci, że jestem głupia, więc nieważne xd Pisałam Ci już o tym na twitterze, jednak tutaj też muszę wspomnieć: szablon jest śliczny. Zdjęcie Nialla, które zostało wykorzystane, jest po prostu urocze i nie potrafię przestać się na nie gapić. Cudo <3
    Teoretycznie zaczęło się bardzo spokojnie, ciężko mi jak na razie ocenić sam pomysł na historię, ale według mnie zapowiada się naprawdę intrygująco :) Wprowadziłaś całkiem dużo bohaterów jak na dwa rozdziały, o niektórych z nich zdołałam już sobie wyrobić opinię. Jest przede wszystkim Darcy, do której czuję ogromną sympatię. Sama nie wiem dlaczego, bo póki co w większości użalała się nad sobą (wybacz, tak to trochę odbieram), innymi słowy rozpaczała nad swoim ciężkim losem, w każdym razie jest dla mnie jak siostra. Nie wiem, po prostu czuję, że byśmy się dogadały. Są też Lauren, Cathy i Max. Ta pierwsza to skończona zołza, a wielka szkoda, bo zapowiadała się całkiem nieźle, kiedy tak wspierała przyjaciółkę podczas uroczystości wręczenia stypendium. Ostatecznie skończyła jako głupia dziwka ;/ Cathy to urocze stworzenie i mam cichą nadzieję, że jeszcze się tutaj pojawi, z kolei Max... Do niego mam mieszane uczucia. Niby takie niewiniątko, a wykorzystał okazję i przeleciał Lauren, zamiast trwać przy Darcy w ciężkich chwilach. Jak dla mnie koleś jest skreślony. Mamy również ciotkę Ellie, którą również z miejsca polubiłam. Ma w sobie wiele pozytywnej energii i zaraża nią wszystkich wokół :D
    Wydaje mi się, że ten przyjazd do Ardemine to wcale nie jest taki zły pomysł. Co prawda mnie samą też pewnie szlag by trafił, gdyby rodzice wysłali mnie do kompletnej dziury, bez internetu i jakichkolwiek perspektyw na ciekawe zajęcie, aczkolwiek sądzę, iż to dobra kuracja dla Darcy. Naprawdę zaczynałam się o nią martwić, myślałam, że pogrąży się w depresji do reszty i przestanie zupełnie wychodzić ze swojego pokoju. Swoją drogą wielka szkoda, że nie dostała tego stypendium, bo widać, jak usilnie się starała... Ale już trudno, nie ma co gdybać. Generalnie w bardzo ładny i obrazowy sposób opisałaś całe Ardemine. Wydaje mi się, że to urocze, piękne miejsce, a chociaż nie obfituje w ekscytujące wydarzenia, to Darcy znajdzie tam swoje... przeznaczenie? Jezu, jakoś to poetycko zabrzmiało, ale chyba tylko takiego słowa mogę użyć, chyba wiesz, o co mi chodzi XD Oczywiście czekam z niecierpliwością, aż "tajemniczy" blondyn ujawni się w zupełności (tak btw to kocham tę scenę, w której go opisujesz), jestem także zainteresowana Benem, zwłaszcza, że jako jego sylwetkę w bohaterach umieściłaś Bena Barnesa, a mam koszmarną słabość do tego aktora ;___;
    Oczywiście będę czytała, możesz mnie powiadamiać o nowościach na tt, chociaż i tak dodam link do obserwowanych :D
    Pozdrawiam <3

    OdpowiedzUsuń
  8. Po pierwsze, piękny szablon. Nareszcie znalazłam chwilę i przeczytałam wszystkie rozdziały. Mówiąc szczerze, już kocham to opowiadanie. Podoba mi sie to, że akcja dzieje się w małym miasteczku, lubię takie klimaty. Morze, mewy, konie, sielska atmosfera, to wyróżnia to opowiadanie od innych. Jestem zaintrygowana postacią Bena, jestem ciekawa jaką jest osobą, nie wiem czemu, ale coś czuję, że wiele namiesza. Oczywiście z wielką niecierpliwością czekam na pojawienie się Nialla.
    Czekam na nastepny świetny rozdzial. Życzę dużo weny!

    OdpowiedzUsuń
  9. Jeju masz ogromny talent, nie mogę doczekać się następnego rozdziału *_*
    C.

    OdpowiedzUsuń
  10. Kolejny rozdział tego oto fantastycznego opowiadania, który powalił mnie na kolana. Kłaniam się nisko, moja droga. Ale od początku...
    Cathy. Oczywiście uważam, że ta dziewczyna jest o niebo lepszą przyjaciółką od Lauren. Dlaczego? Od razu ją polubiłam! A tak serio, to Lauren przegięła, ale to mówiłam ostatnio. Darcy niepotrzebnie obawiała się tej rozmowy z Cathy, wszystko poszło jak po maśle, przynajmniej sobie pogadały. Tak samo nie musiała bać się aż tak tego wyjazdu. Z początku jakoś nie była zachwycona, ale już powoli znajdowała zalety tych wakacji. Jak chociażby spędzanie czasu ze zwiarzakiem, którego tak kocha. Wujostwo Darcy jest naprawdę sympatyczne, polubiłam ich. Fragment z blondynem - nie będzie to dla nikogo zaskoczeniem, jeżeli powiem, że podejrzewam Nialla. Wiemy także już coś nie coś o Benie, swoją drogą jestem bardzo ciekawa jego postaci. No i na koncu ten spacer Darcy, który na szczęście zakończył się szczęśliwie. Ja na jej miejscu to po pierwsze nie pchałabym się w tę jaskinię (ale w sumie ona bywała już tam jako dziecko, więc okej, wybaczone), a po drugie z pewnością nie miałabym takiego zapłonu i rąbnęłabym o coś głową. Dobrze, że jednak główna bohaterka ma ten refleks i nic się jej nie stało. Śmię twierdzić, że pozostałości po tej kawie należały do Nialla. Może to jego miejsce, gdzie przychodzi i w ogóle rozmyśla czy coś? Tak sobie tylko mówię. Czeka na mnie trójka, więc pędzę <3

    OdpowiedzUsuń
  11. No i mamy puszeczkę! Jak ja na nią czekałam. Podoba mi się też, że opisujesz wiele ciekawostek z Irlandii, jak na przykład ta kawa. Widać, że interesujesz się tematem i czytelnicy mają możliwość lepiej zagłębić się w ten kraj. No i to spotkanie chłopaka na rowerze - przeznaczenie jak się patrzy! Haha! <3 Nie mogę się doczekać, aż spotka Nialla <3 I ciekawi mnie rola Bena. Czyżby miał mieszać, a może w gruncie rzeczy okaże się całkiem sympatyczny?
    Miasteczko (przepraszam za Chiny nie zapamiętam jak się je poprawnie piszę) jest dokładnie takie, jak oczekiwałam: z łąkami, morzem, klifami, plażą, a nawet jaskinią. Sielskie krajobrazy, które zawsze chwytają mnie za serducho!
    Pięknie! *.*

    OdpowiedzUsuń
  12. Piszesz dosłownie idealnie! Kocham to! Wierzę, że będzie to moje ulubione opowiadanie. O ile już nie jest.

    OdpowiedzUsuń